W czerwcu 2018 ukazał się w miesięczniku Twój Styl artykuł pt. „Świat za zakrętem” Pani Grażyny Saniuk. Bardzo dziękujemy za wspaniałą relację i przedstawienie naszych najpiękniejszych miejsc nad Bugiem, gdzie organizujemy niezapomniane spływy kajakowe.
Poniżej fragmenty ze wspomnianego wcześniej artykułu .
Całość w PDF znajduje się pod tym linkiem.
„Spływ środkowym Bugiem to egzotyczna podróż wzdłuż i w poprzek granic: państwowych i kulturowych. W drodze z Włodawy do Kostomłotów lewą ręką wiosłujemy w strefie Schengen, prawą w wodach Białorusi, po drodze mijając dawny sztetl, osadę olęderską, prawosławny monastyr, sanktuarium maryjne i ostatnią na świecie parafię neounicką.”
„Spływy na odcinku sławatycko-kodeńskim odbywają się dopiero od kilku lat. Dla początkujących lepsze będą trasy krótsze, np. ze Sławatycz do Kodnia. Wioślarze wprawieni mogą wybrać spływ wielodniowy z noclegiem na dzikiej nadrzecznej plaży. Na kajaki najlepszy jest średni stan wód, kiedy rzeka ma około półtora metra głębokości. „
„Chciałbym zgłosić spływ ze Sławatycz do Jabłecznej, trzy osoby, czerwone kajaki – Marek Pomietło, pionier turystyki kajakowej na Bugu, zaczyna dzień od telefonu do pograniczników. – Muszą wiedzieć o każdej grupie, płyniemy wzdłuż najpilniej strzeżonej granicy Europy – tłumaczy. – To dlatego, kiedy organizowałem pierwsze spływy, niektórzy pukali się w głowę. Wcześniej kajakarzy widywano tu raz na kilka lat. Dziś chętnych mam co dzień, ale nadal dolina Bugu jest
turystycznie dziewicza jak Bieszczady 40 lat temu. Prócz rodaków na kajakach można spotkać zafascynowanych dziką rzeką Holendrów, Francuzów, a nawet pewnego Japończyka, który wraca co rok. We Włodawie woduje się przy wodowskazie znanym z radiowych komunikatów Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Kto mierzy stan wód? – 55 lat temu ja! – ożywia się zagadnięty o to wędkarz. – Teraz jest automat – wzdycha, przechodząc od hydrologii do historii. – Bug był szlakiem handlowym, spławiano nim zboże z Wołynia, choć już nie za moich czasów. Mama opowiadała, że nad rzeką był piękny pasaż handlowy. Wszystkie kawiarenki i sklepy były żydowskie. W weekendy ziemianie pływali w gondolach. – emeryt kreśli dłonią niewidzialną panoramę”
„O czym szumią wierzby?
Gdy Włodawę odwiedzają wnukowie Holcmanów i Sztajnbergów, do Mościc Dolnych w poszukiwaniu korzeni zaglądają potomkowie osadników „olęderskich”. – Wieś, zanim w 1928 roku odwiedził ją prezydent Mościcki, nazywała się Neudorf – zaczyna opowieść Antoni Chorąży, jej mieszkaniec, który od lat bada historię tutejszego osadnictwa na prawie holenderskim. – Pierwsi osadnicy, 14 rodzin, przybyli w 1617 roku z Prus Królewskich, gdzie trafili wcześniej z północy Niemiec. Wśród nich był Brül, Selentin, Lodevig, Kunz, Witt. Część nazwisk przetrwała, ale z czasem zostały spolszczone, więc z Brüla zrobił się Ryl. Do dziś się tu Rylów spotyka – robi dygresję gospodarz. – Na prawie tym osiedlano potem kolejne grupy, w tym także Polaków, katolików. „Olędrzy” mieli status ludzi wolnych. Leszczyńscy, właściciele tych ziem, szukali osadników umiejących gospodarować na terenach zalewowych i budować domy na podwyższeniach, które w czasie powodzi tworzyły wyspę. Ludzie do dziś tak tu żyją. Wszyscy mamy łodzie – Antoni Chorąży sięga po fotografie z rodzinnego albumu. – Tu płynę do sąsiada na kawę. Prowadzi mnie do stodoły, gdzie stacjonuje flota. Gospodarz prezentuje wielki kloc. – Ta topola miała 50 lat, posadziłem ją jako uczeń, teraz zrobię z niej nową łódź – Chorąży demonstruje tradycyjne narzędzia ciesielskie oraz kształtne pojemniki z wierzbiny i słomy. – Te plotła jeszcze moja mama, przechowywało się w nich kaszę lub mąkę. Tak z kolei wyglądała u nas obróbka lnu, tak międlenie, tak czesanie, a tak nawijanie – mężczyzna puszcza w ruch samoliczący nawijak do lnu. – Swoje lniane kołnierzyki szkolne prasowałem żelazkiem na duszę, to tutaj ma sto lat. Gospodarz otwiera kolejny „skarbiec”, w pełni wyposażony zabytkowy warsztat kowalski. – Każdy Olęder umiał coś zrobić, ojciec był kowalem, ale znał też inne rzemiosła. Zamierzam reaktywować kuźnię jako warsztat pokazowy – mówi, przeglądając kowalskie młoty i gwintowniki. – Od dziecka intrygowało mnie, dlaczego ludzie tutaj mówili o sobie, że są Olendrami albo ewangelikami. Wiedzieli, że są inni, ale niewiele poza tym.
Postanowiłem dowiedzieć się o nas więcej. Studiując księgi parafialne i źródła historyczne, Antoni Chorąży odtworzył dzieje wsi.
– Dzielę się wiedzą i otwieram ekspozycję bezinteresownie – mówi skromnie. – Ludzie mnie znają, w gminie wisi moja tablica informacyjna. Kto chce, trafi. Zapytany, czy nie chciałby swojej działalności zinstytucjonalizować, kręci głową. – Nie dla mnie instytucje. Jestem wolnym Olędrem! „